"To będzie piękny koniec świata" - głosił polski plakat "Melancholii", ostatniego filmu Larsa von Triera. Dystrybutor nie łgał. Istotnie, jest on piękny w "Melancholii" we wszelkich możliwych
"To będzie piękny koniec świata" - głosił polski plakat "Melancholii", ostatniego filmu Larsa von Triera. Dystrybutor nie łgał. Istotnie, jest on piękny w"Melancholii" we wszelkich możliwych aspektach. I mimo że po obejrzeniu można nazwać dzieło duńskiego reżysera "apokaliptyczny", to przymiotnik ten zostanie użyty jako jeden z ostatnich. Kontrowersyjnego filmowca nie interesuje masowa panika, zbiorowe chowanie się w schronach, bezsensowna ucieczka przed nieuchronną zagładą - zbliżającą się ku Ziemi kolizyjnym torem, tytułową planetą. U von Triera najważniejsza jest jednostka. A "koniec świata" rozpatrywany być może całkowicie odmiennie, zależnie od perspektywy konkretnej osoby. Tak mocno osobiste podejście reżysera zaowocowało doskonałym filmem.
"Melanchoia" podzielona została na dwa rozdziały, które poprzedza wystylizowany wstęp z pozornie niepowiązanych ze sobą, maksymalnie spowolnionych obrazów, do podniosłej muzyki Ryszarda Wagnera (podobny zabieg oglądaliśmy w poprzednim filmie Duńczyka, głośnym "Antychryście"). Pierwsza część, "Justine", przedstawia wesele tytułowej dziewczyny (Kirsten Dunst). Faktycznie, jest to znakomite studium kiełkującej depresji. Bohaterka, mówiąc w dużym uproszczeniu, jest nieszczęśliwa. Ślub wydaje się jej ostateczną próbą znalezienia owego mistycznego szczęścia, lecz spełza na niczym. Justine pogrąża się w melancholii, nie potrafi sobie poradzić z wewnętrzną pustką, rzeczywistość przygniata ją. Przeżywa swój własny koniec świata. Z jakiego powodu? A czy musi być jakiś?
Gehenna Justine udziela się także widzowi. Przez godzinę miota się ona wraz z bohaterką w kotle obłudy, zakłamania, spieniężenia i zepsucia, w którym chochlą przygnębienia z lubością miesza von Trier. Żadne słowo, zachowanie, gest czy grymas Justine nie jest tu przypadkowy. Duński filmowiec perfekcyjnie ukazuje rodzącą się w dziewczynie depresję, która spowija jej umysł i duszę niczym całun splinu. Nikt nie może jej pomóc, bo i ona nie chce pomocy. Claire (Charlotte Gainsbourg) - siostra, najbliższa osoba - próbuje dotrzeć do niej wszelkimi sposobami. Ale jest bezradna. Melancholia powoli zbliża się do Ziemi.
Część druga, opatrzona imieniem siostry Justine, została przedstawiona z jej punktu widzenia. Akcja skupiona jest na tytułowej planecie, która nie jest już tylko jaśniejącym punkcikiem na firmamencie. Claire z każdym dniem niepokoi się coraz bardziej. Zmuszona do zajmowania się siostrą, której depresyjny stan osiągnął apogeum, z rosnącą obawą spogląda w niebo. Nie docierają do niej słowa męża (Kiefer Sutherland), który przekonuje ją, że Melancholia nie zagraża Ziemi. Także i on przeżyje personalną zagładę, spowodowaną iście romantyczną konfrontacją - niewytłumaczalnego przekonania żony o zbliżającym się końcu z niepotwierdzonymi informacjami naukowymi.
W zderzeniu z ostatecznością w Claire i Justine obudzą się najgłębiej uśpione behawiory. Wola przetrwania tej pierwszej zostanie brutalnie wyparta obezwładniającą bezradnością. Justine zaś w obliczu śmierci odzyska wewnętrzny spokój - koniec świata przyniesie ulgę, ukoi. Przecież to nie pierwszy w jej życiu.
Lars von Trier stworzył film bardzo osobisty i bardzo intymny. Niejednokrotnie podkreślał w wywiadach, że sam zmaga się z depresją. Można więc traktować "Melancholię" jak pewien rodzaj autoterapii reżysera. Bez względu na to, film jest doskonały. Porażająco pięknie zrealizowany, pierwszorzędnie zagrany (grająca rolę Justine - Dunst, słusznie zdobyła Złotą Palmę dla najlepszej aktorki tegorocznego, majowego festiwalu w Cannes, a myślę, że i w wyścigu po Oscary nie jest bez szans), poetycko opowiedziany, dający - jak to zwykle u von Triera bywa - szerokie spektrum możliwych interpretacji. Bez wątpienia jeden z filmów roku.